niedziela, 1 czerwca 2014

Rozdział 10 (she's gone)

Obudziłam się w nocy z głośnym krzykiem, czując, jak zimne poty, oblewają całe moje ciało. Podniosłam się do pozycji siedzącej i oparłam swoją głowę o ścianę, na chwilę zamykając swoje oczy. Wzięłam kilka głębokich wdechów i wydechów, czując, jak moje serce, powoli się uspokaja. Patrząc się wprost na drzwi od mojego pokoju, na które padał blask księżyca, nagle poczułam, jak po moich policzkach, zaczynają spływać łzy. Miałam dość wylewania łez, ale nie mogłam ich powstrzymać i podświadomie nawet tego nie chciałam.

Ściągając z siebie kołdrę, postawiłam swoje stopy na zimnych panelach i podniosłam się z łóżka, zmierzając prosto do wyjścia. Kiedy po cichu schodziłam ze schodów, swoje kroki niemal od razu skierowałam do kuchni i otworzyłam szafkę, gdzie stał pusty śmietnik. Wyciągnęłam go i włożyłam do środka swoją rękę, biorąc wcześniej wyrzuconą biżuterię. Z drżącymi rękoma założyłam ją na palec i zanosząc się jeszcze większym płaczem, osunęłam się w dół na kafelki, opierając się o kuchenne meble.

Płakałam tak, jak jeszcze nigdy. Czując momentami, jak brakuje mi powietrza. Mając swoją głowę, schowaną między swoimi nogami, płakałam, jak mała bezbronna dziewczynka, drugą dłonią trzymając palec, na którym znajdowała się biżuteria. W pewnym momencie podniosłam swoją głowę do góry i otarłam wierzchem dłoni łzy, pociągając głośno nosem.

- Co się ze mną dzieje? — spytałam, sama siebie, mając dość tego, jak bardzo popaprana byłam.

Tęskniłam za nim, za jego dotykiem, ciepłem i uśmiechem skierowanym wyłącznie do mnie. Tęskniłam za każdą chwilą z nim spędzoną, zanim stał się kimś mi obcym. Skrzywdził mnie, poniżył, momentami myślałam, że chcę mnie zabić, a ja mimo wszystko cholernie za nim tęskniłam i wyobrażałam sobie, jak wchodzi do tego domu, kuca naprzeciwko mnie i głaszcząc mnie po głowie, mówi, że wszystko będzie w porządku i zabiera mnie do naszego domu. Powinnam go nienawidzić, ale prawda była nieco inna. Była to przerażająca prawda, dla kogoś, kto nie przeżył tego, co ja, nie poczuł i doświadczył. Osoba stojąca z boku mogłaby pomyśleć, że oszalałam i potrzebuję dobrego psychologa. Nic bardziej mylnego. Ja po prostu nie byłam zwykłą dziewczyną z równie niewyjątkowym bagażem doświadczeń. Byłam kimś, kogo trudno jest zrozumieć, byłam po prostu inna. To był jeden z powodów, dlaczego tak bardzo pragnęłam, być u boku kogoś, kogo powinnam unikać szerokim łukiem.

Każdej nocy, śnił mi się Richard, każdy sen był snem, po którym budziłam się z krzykiem. Za każdym razem znajdowałam się w innym miejscu, widziałam co innego, słyszałam, przeżywałam. Ubrana byłam zawsze w suknię ślubną, a on w garnitur, a wszystko zawsze kończyło się jednym. Moją śmiercią. Nie ważne, jak bardzo się starałam, co robiłam, mówiłam. To wszystko było nie ważne, bo i tak koniec był ten sam. Przestałam odróżniać fikcję od rzeczywistości. Nie wiedziałam, co jest już prawdziwe, a co nie. Te dwa światy łączyły się ze sobą i nie dawały mi spokoju.

W pewnym momencie całkowicie tego nie kontrolując, zaczęłam się inaczej ubierać, zachowywałam się inaczej, robiłam wszystko, aby nie być dawną Angelą. Chodziłam na imprezy, piłam, ćpałam. Żyłam, jak to się mówi, na całego. Minął miesiąc. Jak by chciał, to by już dawno mnie znalazł, ale chyba najwidoczniej nie chciał tego robić. Dzisiaj było dokładnie tak samo, jak każdego innego dnia. Znowu ich widziałam. Miałam już dosyć, nie miałam siły.

Zaczęłam rzucać wszystkimi rzeczami, jakie wpadły mi w ręce w ich wszystkich, gdy tak naprawdę nie było nikogo i demolowałam tylko pokój. Byłam na środku wielkiej łąki, a oni szli w moją stronę. Chcieli mnie skrzywdzić, a ja chciałam się bronić. Nagle usłyszałam dźwięk nadjeżdżającej karetki, a wszystko dookoła mnie rozmazało się, mój pokój był zdemolowany, a ręce krwawiły niemiłosiernie i dopiero teraz zaczęłam odczuwać ból. Opadłam na podłogę i oparłam się o łóżko pozbawiona jakiejkolwiek siły i chęci na cokolwiek.

Potem wszystko działo się tak szybko. Drzwi zostały wyważone i padły na podłogę, a do środka weszło dwóch lekarzy. Chcieli mi coś wstrzyknąć do szyi, mimo mojego zmęczenia szarpałam się, nie chcąc im na to pozwolić. W końcu udało im się to, a całe moje ciało zaczęło odmawiać mi posłuszeństwa. Położyli mnie na noszach i wsadzili mnie do karetki. Rodzice byli ze mną. Mama płakała, była cała roztrzęsiona, a tata przytulał ją, głaszcząc po ramieniu. Po kilku minutach byliśmy już na miejscu. Wieźli mnie przez cały korytarz, aż w końcu położyli mnie na łóżku.

- Gdzie ja jestem? — spytałam.

- W psychiatryku — odpowiedział, znudzony lekarz, po czym wyszedł z pomieszczenia, zamykając go na klucz.

Nie było tu przyjemnie. Wszystko było pozbawione życia. Znajdowało tu się tylko jedno łóżko i zlew z lustrem. Nic więcej. Chciałam stąd wyjść. Gdy odzyskałam czucie w całym ciele, zaczęłam chodzić po pomieszczeniu w kółko, co chwile przeczesując włosy. W końcu usiadłam w jednym z kątów i schowałam głowę między nogi. Nie płakałam. Nie umiałam już płakać. Nic mnie już nie wzruszało. Osiągnęłam to, co większość ludzi na świecie chciałoby. Nie przejmowałam się, ale do perfekcji czekała mnie jeszcze daleka droga. Nie wiem, ile tak siedziałam. Nagle drzwi otworzyły się, a w nich zobaczyłam dobrze znaną mi postać.

- Oliver?